Rozdział
4 „Złodziejka magii”
Droga do domu okazała się
zbyt krótka, by Hermiona wszystko poukładała sobie w głowie. Kiedyś wiele
czytała o rdzeniach różdżek, ale nigdy nie słyszała, by czarodzieje musieli
zmieniać je z konieczności, bo te, które wybrały ich za pierwszym razem, nagle
odmawiały posłuszeństwa. Czuła się dziwnie, brodząc po ulicach Londynu, między
spieszącymi się w tę i z powrotem mugolskimi mieszkańcami. Miała wrażenie, że
jest dziwnie obca – zarówno dla siebie, jak i dla innych. Zawsze utożsamiała
się ze smoczym sercem i winoroślą, była pewna, że to określa ją jako
czarownicę. Tymczasem okazało się, że coś musiało się zmienić i jedno ogniste
stworzenie zmieniła na jeszcze bardziej ogniste – ba! – dla niektórych tylko
legendarne i nieistniejące w realnym świecie.
Hermiona
miała ochotę zapytać Olivandera, w jakich okolicznościach uzyskał pióra od
niebieskiego feniksa, ale ta część jej umysłu, która zazwyczaj odpowiadała za
ciekawość świata i chęć zdobywania wiedzy, została mocno zdominowana przez
uczucie, które pojawiło się ni stąd ni zowąd i całkiem ją sparaliżowało.
Strach. Jeśli już nie określa ją ani smocze serce, ani winorośl, to właściwie
co ją określa? A może to tylko konieczność zmusiła jej pierwszą różdżkę do jej
wyboru, bo Olivander nie spotkał się jeszcze z niebieskimi feniksami? Czyżby
przez całe życie oszukiwała się i wierzyła w swoje magiczne umiejętności
determinowane poniekąd nie właściwą różdżką?
Wejście
po schodach na klatce, poprzedzającej mieszkanie Hermiony, okazało się wyzwaniem.
Spacer z Pokątnej przez pół Londynu, którego Hermiona właściwie nie
zarejestrowała, zajął jej dużo więcej czasu, ale także sił, niż dziewczyna
gotowa byłaby przyznać. Po drugiej kondygnacji doświadczyła pewnego problemu z
oddychaniem, a przyspieszony oddech jakby nie dawał płucom odpowiednio wielkiej
dawki tlenu, co sprawiło, że mięśnie powoli zaczęły się buntować i palić ją w
nogach i brzuchu. Przepona uległa skurczowi, a dziewczyna musiała się zatrzymać
i zgiąć w pół, próbując ratować własne płuca.
Dziewczyna
zaklęła pod nosem, czując, że gdyby nie Ginny i jej wczorajsza wizyta, Hermiona
mogła już niedługo mieć problem nie tylko ze spacerami, ale z normalnym
wstaniem rano z łóżka. Do tego czuła mdłości, które dodatkowo utrudniały jej
oddychanie i wcale nie była pewna czy to wynik głodu, czy raczej odzwyczajenia
żołądka od jedzenia, które pochłonęła rano. Okrągłe pięć minut zajęło jej
uspokojenie oddechu, a kolejne pięć wdrapanie się po kolejnych sześciu
kondygnacjach na czwarte piętro. Tak tragiczna kondycja zawstydzała dziewczynę,
która dotychczas nie miała pojęcia, jak wielkie szkody poczynił jej tryb życia
w jej organizmie.
Po
wejściu do mieszkania dziewczynę przywitał Krzywołap, ocierając się o jej nogi
i miaucząc żałośnie, w czym dziewczyna poznała jego zwyczajową, najsmutniejszą
pod słońcem pieśń noszącą tytuł „Nie jadłem nic od kilku godzin”. Dziewczyna
uśmiechnęła się i ruszyła do szafek w poszukiwaniu upchanego gdzieś worka z
ulubioną suchą karmą dla jej kota.
Wytarganie
go z wysoko położonej szafki okazało się wezwaniem, a wcześniejsze krople potu,
stłoczone na czole i skroniach, teraz spłynęły z twarzy Hermiony, zabierając ze
sobą także pokłady ciemnego pudru, który rano dziewczyna nałożyła w celu
ukrycia chorobliwej bladości skóry od kilku tygodni pozbawionej słońca. Gdy w
końcu udało jej się zdjąć wór bez strat w szklankach i talerzach, obficie
napełniła miskę Krzywołapa, który rzucił się na miskę jakby nie jadł tydzień,
czyli jak zawsze. Dziewczyna pokręciła głową z pewną dozą czułości po czym sama
zajrzała do lodówki, nie tyle czując się głodna, o ile pamiętając, że siły same
się nie odzyskają, a jedzenie w regularnych odstępach czasu, a przynajmniej co
najmniej trzy razy na dobę, mogło tylko pomóc im powrócić.
Prócz
wczorajszej zupy od Ginny, w lodówce świeciło światło… i oświetlało zgniłego
pomidora oraz jakiś dawno przeterminowany serek. Hermiona westchnęła,
wypowiadając w myślach Chłoszczyć!,
co nadzwyczaj dobrze zadziałało, bo dotąd nieszczególnie idealnie radziła sobie
z typowo gospodarczymi zaklęciami – pierwsze zaklęcie rzucone nową różdżką
sprawiło, że wnętrze lodówki zalśniło czystością, a kolejne dwa odesłały
przeterminowane produkty do kosza pod zlewem. Następnie dziewczyna wstawiła
garnek z zupą na kuchenkę i już po kilku chwilach w kuchni rozniósł się zapach
domowej pomidorowej, a zawartość garnka zaczęła leniwie bulgotać.
Po
posiłku dziewczyna postanowiła odłożyć wizytę w sklepie na kolejny poranek,
czując się zmęczona zarówno wysiłkiem fizycznym, jakim okazała się wizyta na
Pokątnej, ale także psychicznie wyczerpana wrażeniami związanymi z nabyciem
nowej różdżki. Nie spodziewała się, że coś tak prozaicznego jak wizyta w
sklepie Olivandera może stać się powodem wielu jej rozterek i problemów z
zaśnięciem.
Tymczasem
przez kilka godzin przy kompletnej ciszy, która dawno powinna już ją znudzić,
jej ciało wciąż było pobudzone, mimo iż ociężałe ze zmęczenia, a oczy nie
chciały się zamknąć. W głowie dziewczyny tłukły się wiadomości o różdżkach,
drewnie i rdzeniach, a Hermiona nie mogła zrozumieć, dlaczego winorośl
zamieniła się z jabłonią, a smocze serce ustąpiło miejsca feniksowi i to
jakiemuś egzotycznemu! O jej głowę obijały się denerwujące myśli. Co się ze mną stało? Co właściwie oznacza
jabłoń? Stałam się mniej pewna siebie? Przestałam dążyć do czegoś więcej niż
tylko pracy, domu, rutyny? Czyżbym aż tak się zmieniła? Ale także w głowie
kołatało jej się kilka innych zdań, które wypowiedział Olivander lub które
wyczytała wcześniej w poradnikach dotyczących różdżek. Jest pani jeszcze dalej czarnej magii, niż była pani dotąd, panno
Granger. Albo Posiadaczy różdżek z
jabłoni jest niewielu, bowiem to kruche drewno sprawia, że różdżka wydaje się
być bardziej kapryśna, a raczej trudno oczekiwać, by wytwórca różdżek narażał
się na złą opinię, proponując kapryśne różdżki swoim klientom.
Hermiona
uśmiechnęła się na wspomnienie Maurea, siostrzeńca pana Olivandera, który
sugerował jej różdżki z co najmniej dziwnymi rdzeniami. Chyba nie byłaby bardzo
zaskoczona, jeśli zaproponowałby jej tego dnia różdżkę z rdzeniem z rogu
chrapaka krętorogiego. To bardzo by do niego pasowało.
Po
jakimś czasie dziewczyna zakopała się pod kołdrą, czując, że niewiele jest w
stanie z siebie tego wieczoru wydusić, po czym uznała, że sen będzie najlepszą
możliwą opcją.
Ten
jednak nie nadchodził.
Po
liczeniu skaczących ropuch, a później też hipogryfów ubranych w różowe stroje
baletnic, czego nauczyła Hermionę Eloise Midgen, a następnie po kolejnej próbie
odpowiedzenia sobie na nurtujące ją pytania, a które to próby zaśnięcia
owocowały coraz to szerzej otwartymi oczyma, dziewczyna odgarnęła ze złością
puchową kołdrę i pomaszerowała do kuchni. Była zła sama na siebie, bo czuła się
zmęczona, a jej ciało nie miało najwyraźniej najmniejszego zamiaru oddać się w
troskliwe objęcia Morfeusza.
Zapaliła
światło w kuchni, mrużąc oczy przed nadmiarem blasku w oczach, po czym prawie
nie patrząc powędrowała do małej szafki tuż za lodówką, której postronny
obserwator z pewnością by nie zauważył, ponieważ miała szerokość dokładnie
taką, by zmieściła się w niej jedynie butelka z czerwonym winem.
Dziewczyna
przebiegła wzrokiem po lekko umniejszonych zapasach, po czym sięgnęła po wino
skrzatów, czerwone, półsłodkie. Lubiła jego lekko korzenny smak w połączeniu ze
słodyczą winogron dojrzewających w winnicach słonecznej Francji… Niewiele
myśląc Hermiona odkorkowała butelkę i posmakowała bukietu wina, który dzięki
węchowi uderzył jej do głowy.
Gdyby
była z kimś, albo być może gdyby nie to, że jeszcze kilkanaście godzin
wcześniej gotowa była zagłodzić się na śmierć (do czego oczywiście w ogóle nie
zamierzała się przyznawać, nawet sama przed sobą), to może rzuciłaby okiem w
stronę stojących na szafce w salonie kilku pięknych, kryształowych kieliszków.
Ale była sama i picie wina prosto z butelki było jak najbardziej czynnością
dopuszczalną, a nawet – och, Merlinie,
niech ten sen już przyjdzie – wskazaną.
*
Biegłam.
Wiedziałam, że muszę biec, bo jeśli tylko się zatrzymam, jeśli tylko przystanę,
by złapać oddech, to niechybnie padnę ofiarą biegnącego za mną tłumu. Było
jasno, to musiał być środek dnia, a ja nie wiedziałam, przed kim uciekam, choć
wiedziałam, że nie mogą się zatrzymać. W ręku kurczowo ściskałam moją różdżkę,
jabłoń z piórem z ogona chabrowego feniksa. Co jakiś czas sypały się z niej
skry, jakby różdżka dawała moim prześladowcom znaki, w którą stronę
postanowiłam uciec. Och, Merlinie!
Wypadłam
z kolejnej uliczki i już wiedziałam, gdzie jestem – ostre słońce, które w
Londynie można było zobaczyć tylko podczas tragicznie rzadkich, upalnych nie do
zniesienia dni, oświetlało przede mną zatłoczoną ulicę Pokątną.
Czułam,
że wystarczy do niej dobiec. Że główna ulica i zgromadzeni tam czarodzieje
pomogą mi, że zatrzymają rozszalałą sforę biegnących za mną ludzi. Wystarczyło
dobiec, zawołać o pomoc.
Już
wyskakiwałam na zalaną słońcem Pokątną. Już wybiegałam zza rogu i byłam
bezpieczna, gdy nagle wpadłam twarzą prosto w mizernie wyglądającą, chociaż
wciąż twardą od mięśni klatkę piersiową wysokiego mężczyzny. Blondyn z Pokątnej
uśmiechnął się do mnie z kpiną wymalowaną w lekko przymrużonych oczach.
-
Pomóż mi – wydyszałam, ale on uśmiechnął się jeszcze szerzej.
-
Do usług szanownej pannie Granger – powiedział, po czym pchnął mnie w objęcia
rozszalałego tłumu.
Ten
zaś – myślałby kto – rzucił się na mnie z oszałamiającą siłą tak, że poczułam,
jak z płuc wylatuje mi powietrze, a ucisk na klatkę piersiową nie chce pozwolić
na jego ponowne zaczerpnięcie. Ręce, zakrzywione na kształt pazurów albo może
szponów zaczęły obrywać mnie z całej mojej godności, jak gdyby mogła ona być
czymś tak powierzchownym jak poły ubrania. Chciałam krzyczeć, ale nie pozwalało
mi na to stłumione na zewnątrz powietrze, które z jednej strony napierało mi na
usta i nozdrza, a z drugiej nie dawało wytchnienia ściśniętym płucom. Dusiłam
się nadmiarem powietrza.
Zewsząd
odzywały się głosy. Ktoś odebrał mi z rąk różdżkę, której tak bardzo kurczowo
trzymałam się do tej pory, wrzeszcząc, że tylko prawdziwym czarodziejom należy
się dostęp do magii. Czułam na sobie miliony spojrzeń nienawistnych i pełnych
pogardy. Oto Olivander podszedł i wymierzył mi siarczysty policzek. Za chwilę
Ron splunął mi pod nogi, przeklinając moją szlamowatą krew. Wszystko we mnie
krzyczało, wszystko zaprzeczało. Ale im bardziej chciałam wykrzyczeć im prawdę,
tym bardziej brakowało mi powietrza, a kolejne znane mi i niejednokrotnie
poważane, a nawet kochane osoby, wykrzykiwały mi w twarz, że jestem nic nie
wartą szlamą.
-
Nawet gobliny mają w sobie więcej magicznej krwi, ty brudna dziwko –
wykrzykiwał raz po raz Dean Thomas.
-
Wiesz, jak łatwo było cię znaleźć? Wszędzie zostawiasz po sobie szlamowate
ślady! – wykrzykiwał Harry.
-
Że też coś tak brudnego może chodzić po ziemi! – wykrzykiwała Padma Patil.
-
Kim ty jesteś, żeby uważać się za czarodzieja?! – krzyczała Minerwa McGonagall.
- Złodziejka magii! - wykrzykiwał ktoś inny.
- Złodziejka magii! - wykrzykiwał ktoś inny.
Z
każdym słowem czułam się słabsza, z każdą obelgą moja determinacja w walce o
oddech i o życie słabła. Stałam pośrodku napierającego na mnie kręgu
czarodziejów, czując, że za chwilę wybuchnę, a świat zaczął wirować w mojej
głowie.
Z
tłumu wyróżniała się tylko jedna twarz, spokojna i jakby nie nieprzychylna. To
ów blondyn, którego spotkałam niedawno – a może lata temu? – na Pokątnej, gdy
zmierzałam po moją nową różdżkę. Patrzył na mnie spokojnie, nawet jakby… ze
współczuciem.
-
Pomóż mi – ponowiłam prośbę, a jego twarz rozświetlił uśmiech. Wycelował we
mnie różdżką – moją różdżką – i spojrzał mi prosto w oczy. Jego nie były jednak takie, jakich się
spodziewałam – instynktownie dopasowując do niego błękit letniego, leniwego
popołudnia z chabrem wzburzonego morza. Na moich oczach jego tęczówki przybrały
krwawy kolor szkarłatu, a z jego ust wydobyły się dwa słowa.
-
Avada…
*
Hermionę
ze snu wyrwał odgłos stukania w okno. W głowie grała jej orkiestra symfoniczna,
a w ustach panowała pustynia godna najbardziej wyschniętego miejsca na Saharze.
Za
oknem słońce właśnie wstawało, a w oknie siedziała szara płomykówka ze
zwiniętym skrawkiem pergaminu w dziobie. Hermiona popatrzyła na nią półprzytomnym
wzrokiem, po czym stoczyła się z łóżka i ruszyła chwiejnie w stronę okna.
Otworzenie go zajęło jej chwilę, a gdy to się udało i świeże, dość rześkie powietrze
uderzyło ją w twarz, kobieta poczuła, że niepokój, jaki odczuwała w żołądku od
momentu przebudzenia, zmienia się gwałtownie w niepohamowane torsje, które
zakończyły się malowniczymi wymiotami prosto na niedawno uprzątnięty przez
Ginny dywanik w sypialni.
Sowa
zahukała z niezadowoleniem, po czym upuściła przesyłkę na łóżko, uznając najwyraźniej,
że to miejsce będzie bezpieczniejszym dostarczeniem przesyłki, niż
pozostawieniem jej w pobliżu niedysponowanej adresatki.
Hermiona
otarła usta i podczołgała się do łóżka, by sprawdzić, co takiego wybudziło ją
ze snu. Jak wielkie było jej zdziwienie, gdy okazało się, że to wycinek z
Proroka Codziennego, wydania z zeszłego tygodnia. Nagłówek z pewnością był
pierwszostronicowy, a ze zdjęcia, którym został opatrzony na Hermionę łypała
groźnie szalona i najbardziej znienawidzona przez dziewczynę czarownica na
świecie – Bellatrix Lestrange.
Nagłówek
wrzeszczał:
Polowanie na szlamy – Bellatrix Lestrange
za seria ataków na mugolaki?
________________________________________
Rozdział krótki, ale nie miała na niego żadnej weny. Przepraszam. W listopadzie postaram się jeszcze przynajmniej o 1 dłuższy. Buziaki.
pieknie piszesz, szkoda, że tak rzadko są rozdziały. Czuję, ze bedzie to naprawdę dobre TEOMIONE. Nie każ dłuzej czekać na kolejny rozdział, ładnie proszę:))
OdpowiedzUsuńStaram się jak mogę!
UsuńNiestety, łączenie dwóch prac i dziennych studiów bywa... czasopochłaniaczem...
trzymam za słowo, że w grudniu kolejny rozdzial!:)
OdpowiedzUsuń